slide1 slide2 slide3 slide

Notatki z domu autostopowicza

Znowu w drodze

Dolina Księżycowa na Pustyni Atakama w Chile
Zapomniałem już jak dużo waży cały mój chłam! Zrobiłem kilka wypraw podczas mego pobytu w Valpo, ale nigdy w pełni zapakowany. Były to krótkie wyjazdy więc nie potrzebowałem wszystkiego. A teraz, po roku w jednym miejscu miałem jeszcze więcej rzeczy. Mój kręgosłup nie do końca się z tego cieszył, ale wiedziałem że wkrótce znowu się przyzwyczai.

Stop szedł gładko, jak niemal zawsze w Chile. Po kilku krótkich liftach wylądowałem na stacji benzynowej na Panamericanie skąd zostałem zabrany przed zachodem słońca. Ciężarówka jechała do Los Vilos i około dziesiątej wieczorem dotarłem na ten sam Copec na którym nocowaliśmy z Aileen podczas wyprawy do Doliny Elqui. Nie było za dużego ruchu, ale i tak postanowiłem spróbować przez kolejną godzinę lub dwie i dopiero potem rozbić gdzieś namiot. Po około dwóch godzinach, gdy byłem już gotów odpuścić sobie, zatrzymał się kolejny tir. Prosto do La Sereny.

Przekimałem się parę godzin na dworcu autobusowym i o zmierzchu zacząłem szukać dobrego miejsca na stopa. Poranek był zimny, może trzy cztery stopnie, ale z tym wiatrem od Pacyfiku było mi tak zimno że podskakiwałem w miejscu by się ogrzać. Zerknąłem na mapę, kilka kilometrów na północ była stacja benzynowa, ale według miejscowych nie dojeżdżał tam żaden autobus. W miejscu gdzie droga dwujezdniowa zamieniała się w zwykłą krajówkę zaczął tworzyć się korek więc szybko nabazgrałem "Copec" i po chwili zabrała mnie na stację terenówka.

Planowałem dotrzeć do Antofagasty w trzy dni i to wciąż wydawało się możliwe. W mieście tym czekały na mnie dwie dziewczyny z Couchsurfing. Z La Sereny złapałem stopa do Vallenar, potem do Copiapó i wreszcie do słynnej Bahía Inglesa, wszystko to osobówkami. Robiło się coraz bardziej sucho, wjeżdżałem na Pustynię Atakama, najsuchsze miejsce na Ziemi. Było coś w pustyniach co mnie strasznie przyciągało, ale jednocześnie już po kilku dniach czułem jakbym miał ochotę uciec. Były to tak nieprzyjazne miejsca. W Bahìa Inglesa chciałem przespać się na plaży, ale zaatakowali ją Żeglarze portugalscy, morskie stworzenia wyglądające jak niebieskie meduzy. Wszystkie plaże w okolicy były zamknięte gdyż ich parzydełka powodowały straszny ból. W tym wypadku rozbiłem się na obrzeżach wioski nieopodal ładnego punktu widokowego.

Wiele osób rekomendowało mi Bahía Inglesa i była to ładna wioska z białymi plażami pośród skał. Niestety o tej porze roku było tam chłodno, pochmurno i pusto. Spotkałem na ulicach więcej psów niż ludzi. Nie widziałem z rana żadnych niebieskich stworów, może alarm był już odwołany, a może pojawią się znowu wraz z przypływem. Po małym spacerze zabrałem się szybko do pobliskiej Caldery skąd mogłem jechać dalej na północ.

Około południa złapałem na stopa ciężarówkę do Chañaral. Większość tirowców których spotkałem mówiło mi że lubili zabierać na stopa w tej części kraju gdyż droga się tu zawsze dłużyła. Totalne pustkowie, ani źdźbła trawy, tylko kamienie, piaski i pył. Inna planeta. Fakt że Chile to tak wąski kraj pomagało autostopowiczom, gdyż w większości przypadków istniała tylko jedna główna droga łącząca północ z południem.

W Chañaral złapałem stopa mniej więcej po godzinie i koleś powiedział mi że mógłby mnie zabrać jedynie do krzyżówki z C-13, regionalną drogą prowadzącą do Diego de Almagro. Moje pierwsze pytanie brzmiało: jest tam jakaś woda i jedzenie? Nie miałem ochoty wylądować na środku pustyni bez zapasów. Odrzekł że jest tam restauracja, więc po chwili namysłu wskoczyłem do środka. Gdy tam dotarliśmy chmury i mgła wybrzeża zostały za nami. Pomimo tego że Panamericana nie miała tu parametrów autostrady, skrzyżowanie było dwupoziomowe, więc miałem do czynienia z dużymi prędkościami. Nie za dobrze. Udałem się do wspomnianej restauracji gdzie zaparkowane były dwa tiry i radiowóz. Zapytałem się czy nie podwiozą i usłyszałem że ciężarówki mają zakaz zabierania autostopowiczów na tym odcinku. Dziwne, nigdy o tym wcześniej nie słyszałem.

Trzeba przyznać że przez prawie czterysta kilometrów, oprócz kilku kopalni nie było po drodze prawie nic, do Antofagasty ani jednej wioski. I większość ciężarówek jechała do tych kopalń. Wysiadka na skrzyżowaniu z kopalnianą drogą mogłaby być niebezpieczna w najsuchszym miejscu planety. Osobówki gnały jak szalone. Po niemal dwóch bezowocnych godzinach postanowiłem wrócić do Chañaral i łapać w miejscu z ograniczeniem prędkości. Zawsze się zastanawiałem dlaczego ci sami ludzie jadąc wolno z chęcią zabiorą, a pędząc nie zwracają na ciebie uwagi. Pewnie myślą: "ech za późno, ktoś inny go zabierze."

Było późne popołudnie gdy w końcu złapałem stopa do Antofagasty. Kierowca samochodu pracował w przemyśle ciężkim. Jechaliśmy przez ciemność nocy rozmawiając bez przerwy i w pewnym momencie zapytał mnie czy nie ma problemu zatrzymać się na chwilę i rozciągnąć kończyny.
- Zawsze to robię gdy jadę nocą przez pustynię. Po prostu zatrzymuję się, wyłączam światła i palę papierosa wpatrując się w gwiazdy - powiedział wyciągając zapalniczkę.
- Pewnie też bym tak robił gdybym tu mieszkał. No może poza paleniem papierosa, nigdy ich nie lubiłem.
Staliśmy przez chwilę w ciszy. A gwiazdy... Gdybym był nieco wyższy mógłbym stanąć na palcach i zerknąć przez jeden z tych niezliczonych otworów i zobaczyć co jest poza kosmosem. Transcendentalna chwila ciszy. Dojechaliśmy do Antofagasty około jedenastej i mój kierowca podrzucił mnie aż na północne obrzeża miasta gdzie mieszkały dziewczęta.

Gdy wszedłem do mieszkania Nathy i Clau był tam inny couchsurfer o imieniu Alex. Jedno z pierwszych pytań brzmiało: "gotowy na imprezę?" Jasne! Wkrótce udaliśmy się do centrum by dołączyć do ich znajomych a potem rozkoszowaliśmy się piwami najpierw w ruinach Huanchaca gdzie zawsze imprezowali studenci, a później na plaży. Wszyscy byli zaskoczeni że radziłem sobie tak dobrze z chilijskim slangiem i akcentem, a ja tylko nabijałem się że tak na prawdę jestem Chilaco*. Było widno gdy wróciliśmy do domu. Kolejne świetne carrete** w Chile.

Zarówno Clau jak i Nathy były studentkami i były to bystre i sympatyczne dziewuchy z którymi świetnie się spędzało czas. Czułem się w stu procentach komfortowo w ich mieszkaniu niezależnie od tego czy była to impreza czy spokojny filmowy wieczór. Alex który był z Francji to też super luzak. Robił on również wyprawę dookoła świata jednocześnie tworząc swój wyimaginowany wszechświat z odrębnymi planetami i językami, coś jak światy Tolkiena. Człowiek o ogromnej wyobraźni.

Ciężko było opuścić to przytulne miejsce, ale w końcu któregoś popołudnia uścisnąłem wszystkich i pomaszerowałem w stronę skrzyżowania nieopodal ich mieszkania. Wyglądało na dobrą miejscówkę. Po jakichś piętnastu minutach zaczęło padać. Deszcz na Pustyni Atakama! Wow! W sumie pomogło mi to złapać stopa, tym razem z dwiema kobietami jadącymi do Mejillones. Jedna z nich pochodziła z południa Chile i była niesamowicie szczęśliwa widząc deszcz. Bardzo za nim tęskniła. W tej okolicy deszcz z prawdziwego zdarzenia to rzadki fenomen zdarzający się raz na kilka lat. Większość notowanych opadów występowała w formie mżawki albo pochodziła z kondensacji przybrzeżnej mgły znanej jako camanchaca.

Wysiadłem na bramkach na Ruta 1, drodze łączącej Antofagastę z Iquique wiodącej wzdłuż wybrzeża. Zazwyczaj nie można stopować przy samych bramkach, zawsze musiałem stanąć nieco dalej, ale ze względu na deszcz ochroniarz pozwolił mi się schować pod dachem. Mogłem praktycznie pytać ludzi płacących za przejazd. Super, gdyż było już ciemno. Po kilku minutach zabrała mnie terenówka bezpośrednio do Iquique. Facet w średnim wieku który się zatrzymał jechał na spotkanie biznesowe. Iquique było strefą wolnocłową, więc handel był w tym mieście bardzo rozwinięty. Istniały tylko dwie takie strefy w Chile, tutejsza i w Punta Arenas na odległym południu.

Dojechaliśmy do Iquique bardzo późnym wieczorem udałem się więc na dworzec by się nieco przespać. Po drodze zauważyłem wiele spękań w asfalcie i zniszczone domy. Był to efekt silnego trzęsienia ziemi sprzed zaledwie miesiąca, którego epicentrum znajdowało się na Pacyfiku niespełna dwieście kilometrów od miasta. Miało ono magnitudę 8,2 stopnia i wywołało tsunami które zniszczyło wiele rybackich łodzi. Rankiem poleciałem szybko do bezcłowego centrum handlowego kupić wodoodporny pokrowiec na plecak po czym złapałem autobus do Alto Hospicio, przedmieścia Iquique. Widok z drogi łączącej obie miejscowości był powalający. Iquique założone zostało na przybrzeżnej platformie u podnóża sześciuset-metrowego klifu na którym wybudowano Alto Hospicio.

Po szybkim podwiezieniu do skrzyżowania z Panamericaną zabrała mnie para jadąca do Tacny. Była to ich pierwsza wycieczka do Peru. Muszę się przyznać że korciło mnie by się z nimi zabrać, ale to jeszcze nie był czas na Peru. Planowałem dotrzeć do Arica, położonej zaledwie dwadzieścia kilometrów od granicy i potem z powrotem na południowy wschód do San Pedro de Atacama. Mogłem tam pojechać bezpośrednio, ale chciałem najpierw zajechać do najbardziej na północ wysuniętego miasta Chile i w ten sposób mieć cały ten kraj przejechany na stopa. Potem w planach był powrót do Argentyny i Brazylii. Nie wyobrażałem sobie opuszczenia Ameryki Południowej bez odwiedzenia znajomych w Brazylii. I chyba nie mogłem sobie wybrać na to lepszego czasu, wkrótce zaczynały się Mistrzostwa Świata.

Na stacji Copec w Arice było otwarte wifi więc wysłałem krótką notkę że już jestem do Natalii. Po kilku minutach przyjechała se swoją mamą Glorią i pojechaliśmy do ich pięknego domu nieopodal centrum. Natalia nie miała żadnych referencji na CS, ale jej profil był świetnie zrobiony jak na nowicjusza więc postanowiłem do niej napisać. Szybko wytłumaczyła mi że jej brat gościł mnóstwo ludzi zanim wyprowadził się do Stanów. Teraz również ona postanowiła się zarejestrować. Wcale nie była nowicjuszem.

Ostrzeżenie o zamknięciu plaż ze względu na inwazję żeglarzy portugalskich
Inwazja żeglarzy portugalskich
Spędziłem w ich domu kilka dni i czułem się jakbym odwiedzał ciotkę i kuzynkę których nie widziałem od lat. Z Natalią i jej przyjaciółmi imprezowaliśmy całymi nocami, na ogół na plaży, a po powrocie do domu Gloria czekała na nas albo z pysznym śniadaniem, albo z wyśmienitym obiadkiem na kaca. Wyluzowana ciotka! Jednego dnia pojechaliśmy zobaczyć doliny z których słynęła Arica i był to zaskakujący widok. Dzięki nawadnianiu doliny były zielonymi oazami przecinającymi pustynię. Z tego powodu Arica nazywana była miastem wiecznej wiosny. Uprawiano tam pomidory, mango, cherimoya, oliwki i wiele innych warzyw i owoców przez okrągły rok. I nigdy nie widziałem tylu kolibrów latających dookoła.

Po najbardziej północnym mieście Chile wybrałem się znowu na południe i mój pierwszy stop był z grupą Brazylijczyków podróżujących klasycznym Volkswagenem Kombi, tak zwanym Ogórkiem. Był to w sumie zabawny zbieg okoliczności gdyż poprzedniej nocy obejrzeliśmy z Natalią i Glorią Miasto Boga, brazylijski film. Ekipa była ze stanu Rio Grande do Sul, gdzie znajdowało się moje ukochane Pelotas i właśnie wracali do domu po przejechaniu Paragwaju, Boliwii, Peru no i teraz Chile. Nieźle nam się gadało choć mój portugalski się nieco zgubił po drodze. Natalia i Roger, którzy byli właścicielami Kombi mieszkali w Capão da Canoa na wybrzeżu. Marcelo prowadził z przyjaciółmi organiczną farmę w Atlantyckim Lesie i stwierdził bym zajechał jak będę w okolicy gdyż czasem potrzebują wolontariuszy. Brzmiało to ciekawie, szczególnie że uprawiali tam oni palmy juçara, południową odmianę açai, z której owoców wyrabia się chyba najsmaczniejszą pulpę jaką kiedykolwiek próbowałem.

Po nocy spędzonej na pustyni niedaleko małego miasteczka, zajęło mi cały dzień dotarcie do Calamy gdzie w końcu znalazłem wifi. Nowa wiadomość z CS. Super, miałem nocleg w San Pedro de Atacama. Było to popularne miejsce wśród podróżujących obawiałem się więc że może być ciężko. Teraz musiałem się tam dostać a słońce zaczynało się już czerwienić, ale na szczęście już po pół godziny nie musiałem się o to martwić. Razem ze starszym facetem który posiadał hotel w San Pedro zaczęliśmy przedzierać się przez Kordylierę Domeyko, nazwaną tak na cześć polskiego geologa który wyemigrował do Chile w XIX wieku. Szkoda że zaczęło się ściemniać gdyż widoki były nieziemskie.

Z centrum miasta odebrała mnie Yerka która skończyła właśnie pracę w jednym z setek biur podróży działających w okolicy. Po szybkim odświeżeniu się w jej domu poszliśmy odwiedzić Luisa, jej argentyńskiego kumpla który również pracował w turystyce. San Pedro miało tę wyluzowaną atmosferę która przyciągała wielu obcokrajowców i niektórzy zatrzymywali się na dłużej. Ale to nie samo miasteczko ściągało tylu przyjezdnych, ale zapierająca dech w piersiach przyroda okolicy. Nie mogłem się doczekać by zobaczyć to za dnia.

Pierwszą rzecz jaką dostrzegłem po wyjściu z domu Yerki następnego dnia był ośnieżony szczyt Licancabur. Ten symetryczny wulkan dominował w otoczeniu. Poranki były bardzo zimne w San Pedro gdyż leżało ono na płaskowyżu na wysokości 2400 metrów nad poziomem morza i wyjście bez ciepłego swetra i kurtki było wręcz niemożliwe. Jednak później, w ciągu dnia, robiło się całkiem gorąco i musiałem ściągać wszystko warstwa po warstwie. Spędziłem dzień kręcąc się po San Pedro i próbując wyczaić co mógłbym zobaczyć nie wydając majątku. Niestety większość wycieczek była zbyt droga na mą kieszeń, pomimo zniżki którą mogli mi załatwić Yerka czy Luis. Musiałem więc sobie odpuścić słone jeziora, laguny z różowymi flamingami czy pola gejzerów. Nie miałbym na to wszystko i tak czasu gdyż musiałem opuścić Chile za kilka dni.

Następnego dnia wskoczyłem na rower który pożyczyła mi Yerka i pojechałem do słynnej Doliny Księżyca która była oddalona o dziesięć kilometrów. I była to wyprawa jak na Księżyc. Nigdy nie widziałem takiego krajobrazu, był on tak malowniczy że mógłbym zrobić z tysiąc zdjęć a i tak by było mało. Tekstura i kolory zmieniały się bez przerwy w zależności od kąta promieni słonecznych. A najlepszy show był tuż przed zachodem słońca. Było to jak kulminacja spektaklu powtarzanego dzień po dniu przez przyrodę, spektaklu który będzie trwał nawet jak wszystkich widzów, nas ludzi, już dawno nie będzie.

Podczas mojego pobytu w San Pedro zadzwoniły do mnie Tami i Josefa z La Valijy, a także Aileen. Wiedziały że to moje ostatnie dni w Chile i że wkrótce mój chilijski numer przestanie działać. Miło było usłyszeć ich głosy, zdążyłem już się za nimi stęsknić. Zanim zacząłem stopować poszedłem porozmawiać z PDI, policją śledczą odpowiedzialną również za imigrację. Chciałem się upewnić kiedy przypadał mój ostatni dzień i gdzie mogłem podstęplować paszport gdyż istniały dwa punkty kontrolne, jeden w San Pedro i drugi na Przełęczy Jama po drugiej stronie granicy. W przypadku wyjazdu do Argentyny wszystkie formalności robiło się w tym drugim punkcie. Powiedziano mi również że granica jest otwarta zimą od siódmej do dziewiętnastej i że ciężarówki wyruszają już o piątej.

Wyszedłem z domu Yerki około czwartej trzydzieści i udałem się na skrzyżowanie gdzie zaczynała się trasa 27-CH. Ku mojemu zaskoczeniu stały tam jedynie dwa tiry, ale ich kierowcy powiedzieli mi iż większość oczekuje dwa kilometry dalej. Gdy dotarłem na miejsce ujrzałem kolejkę składającą się z jakichś dziesięciu ciężarówek, dwóch autobusów i kilku aut wypchanych do pełna. Większość tirowców powiedziała mi iż nie może mnie zabrać ze względu na przewóz materiałów niebezpiecznych. Argentyńska Żandarmeria nie zezwala na zabieranie pasażerów. Najłatwiej byłoby się zabrać z paragwajskimi tirami wiozącymi samochody ze strefy wolnocłowej w Iquique, ale był tam tylko jeden taki tir z trzema osobami na pokładzie. Wyglądało to źle i do tego było cholernie zimno.

Po otwarciu granicy które odbyło się później niż mi powiedziano, spędziłem godziny obok krzyżówki i tylko kilka samochodów i ciężarówek mnie minęło. Ostatnie godziny w piekącym słońcu. Czy zawsze był tam tak kiepski ruch czy może coś się wydarzyło nieprzewidzianego, nie wiedziałem co o tym myśleć. W końcu po południu przejechał wóz strażacki po czym po chwili się zawrócił i usłyszałem że granica jest zamknięta ze względu na pogodę. Gliniarze którzy byli od zamykania granicy widzieli mnie łapiącego stopa i nic mi nie powiedzieli dranie. Na szczęście zostawiłem sobie jeden ekstra dzień na taką ewentualność. W końcu trasa ta osiągała wysokość 4810 metrów nad poziomem morza. Takie rzeczy się zdarzały.

Pojawiłem się w tym samym miejscu następnego poranka i kolejka nie była ani trochę dłuższa. Wkrótce otwarto granicę i zostałem znowu sam. Po pięciu minutach ujrzałem tira w oddali, wyglądało jakby na naczepie miał jakieś rury. Argentyńskie blachy. I zaczął zwalniać. Mam cię! Zaczęliśmy się piąć i piąć i piąć. Ujrzałem gejzery po jednej stronie, lamy po drugiej i w końcu resztki śniegu po ostatniej nawałnicy. Kierowca poczęstował mnie liśćmi koki do żucia, bym przetrwał chorobę wysokościową. I muszę przyznać że zadziałało, już po chwili ból głowy zelżał. Przed dotarciem do granicy powiedział mi że musi czekać do rana na papiery, ale ja mogę przejść granicę z buta i złapać coś po drugiej stronie, coś co mnie zwiezie na dół do San Salvador de Jujuy. Niestety nie miał racji.

Zaraz po dotarciu do Imigracji chilijski oficer poinformował mnie, że nie mogę przekroczyć granicy pieszo ze względów bezpieczeństwa. Temperatura w nocy mogła spaść aż do minus dwudziestu. Nawet za dnia było strasznie zimno, wiatr urywał głowę. Powiedziano mi bym najpierw znalazł kierowcę osobówki chcącego mnie zabrać. Problem w tym że aut było jak na lekarstwo. Po godzinie poszedłem do drugiego budynku gdzie odprawiali się  kierowcy ciężarówek. Żandarmeria od razu mnie zapytała jak tu dotarłem i gdzie jest tir który mnie przywiózł. Wyglądało to jakby chcieli ukarać mojego kierowcę a nie mi pomóc. Odesłali mnie do budynku dla kierowców aut. Utknąłem na wysokości czterech tysięcy metrów.

- Hej, a ty co tu robisz? Wszystko w porządku? - zapytał mnie niespodziewanie urzędnik argentyńskiej Imigracji którego wcześniej nie wiedziałem. Musiał zauważyć jak się kręciłem w kółko.
- Próbuję przekroczyć granicę, ale PDI mi powiedziało że pieszo nie mogę.
- Przyjechałeś na stopa?
- Tak, przywiózł mnie tu jeden tir, ale teraz nie mogę nikogo znaleźć. - Urzędnik kiwnął głową po czym poszedł porozmawiać z PDI i z innymi Argentyńczykami.
- Chodź ze mną - rzekł po powrocie. Poszliśmy do budynku dla tirowców, znowu PDI, Żandarmeria, Argentyńska Imigracja. Oficer PDI oświadczył że nie może mnie przepuścić bez wpisania numeru rejestracji w ich elektronicznym formularzu.
- I co mam zrobić? - zapytałem Argentyńczyka, wyglądał na jedyną osobę która naprawdę chciała mi pomóc.
- Poczekaj tutaj, znajdę ci kierowcę. - Po kilku chwilach pojawił się z Paragwajczykiem. - On cię zabierze. - Dopiero teraz PDI chciała zobaczyć mój paszport.

Oficer zaczął wertować kartki.
- Byłeś w Chile od jakiegoś czasu - powiedział policjant dalej przerzucając kartki. - Hej coś tu tu robił przez tak długi czas?
- Em... - nie mogłem powiedzieć że pracowałem, - poznałem tu dziewczynę.
- Ha ha ha, dopadła cię jedna Chilijka! - wszyscy wybuchli śmiechem. Jedna pieczątka, druga pieczątka i po sprawie! - Idź na stację benzynową i tam na niego poczekaj. Albo znajdź sobie innego stopa. - Teraz mogłem przekroczyć granicę z buta, co za biurokracja. Przynajmniej nie skłamałem. Dzięki Aileen.

Na YPF-ie mieli wifi więc sprawdziłem kilka rzeczy i po chwili kierowca chilijskiej ciężarówki zapytał czy potrzebuję lifta. Jechaliśmy razem przez długie godziny gawędząc i żując kokę. Bywały momenty jazdy w dół i wspinaczki, ale przez większość dnia przemierzaliśmy pustynny płaskowyż, andyjskie altiplano. Późnym popołudniem dotarliśmy do Salinas Grandes del Noroeste, wielkiego solniska, które droga przecinała na pół. Śnieżnobiała sól kontrastował silnie z czernią asfaltu i błękitem nieba, które w lusterku było już purpurowe.

Gdy dotarliśmy do ostatniego łańcucha górskiego przed zjazdem w stronę dolin było już ciemno. Na jednym z ostatnich zakrętów przed szczytem zauważyliśmy ciężarówkę stojącą na poboczu. Wyglądało na to że potrzebuje holowania. Wyskoczyłem z kabiny i lodowaty wiatr mało nie urwał mi głowy. Nocleg w takim miejscu mógłby być zabójczy. Dopiero za trzecim podejściem udało się doholować ciężarówkę na sam szczyt skąd dalej mogła sobie dać radę sama. Po serdecznych podziękowaniach zaczęliśmy zjeżdżać niekończącymi się serpentynami i po około dwóch godzinach dotarliśmy do Purmamarca gdzie wysiadłem. Przywitał mnie ciepły podmuch. Przekroczyłem altiplano.

Z rana poszedłem zobaczyć miasteczko i po śniadaniu zacząłem stopować w kierunku San Salvador de Jujuy. Tak miło było znów zobaczyć drzewa. Wystarczył jeden lift by dotrzeć do miasta, a z każdym kilometrów yungas, tutejszy podzwrotnikowy las robił się coraz gęstszy i bardziej zielony. Pomimo tego że wysłałem wiele maili na CS nikt z Jujuy się nie odezwał, postanowiłem więc kontynuować w stronę Salty zwłaszcza że nie miałem aż tak dużo czasu. Francisco z hostelu Barrio Paraíso również wybierał się na Mistrzostwa byliśmy więc umówieni na imprezę w Rio. Miał on być w Brazylii tylko przez dziesięć dni, musiałem przyspieszyć by się z nim spotkać.

Powódź w regionie Entre Ríos w Argentynie
Powódź w regionie Entre Ríos w Argentynie
Nie znalazłem w Jujuy żadnego dobrego spota do łapania stopa, zabrałem się więc autobusem do satelickiej miejscowości gdzie spędziłem noc. Dotarłem do Salty koło południa następnego dnia na przyczepie starej zardzewiałej ciężarówki. Wysłałem wiadomość do Gabi z CS i poszedłem zobaczyć centrum miasta, w którym było wiele zabytkowych budynków. Argentyńczycy nazywali Saltę Piękną. Niestety dzień był szary, ciężkie chmury wisiały nisko. Po południu wysłałem kolejną wiadomość, a później próbowałem też zadzwonić, ale panowała cisza. Zacząłem się martwić. Nie o nocleg, ja zawsze mogłem się gdzieś rozbić, albo znaleźć tani nocleg, ale o Gabi. Mieliśmy ciekawą pogawędkę poprzedniej nocy, ale wyglądało na to że nie używała ona whatsapp od tego czasu. Może przytrafiło jej się coś niemiłego. Z rana pozwiedzałem jeszcze co nieco, a że nadal nie miałem od niej żadnych wieści, potem udałem się na wylotówkę. Może po prostu zgubiła telefon. Nigdy więcej się nie odezwała.

Szybko złapałem stopa do krzyżówki niedaleko General Güemes, a po jakiejś pół godziny do Rosario de la Frontera gdzie zatrzymałem się na noc na YPF-ie. Po śniadaniu zabrał mnie kierowca który jechał prawie do samej Córdoby. Prawie osiemset kilometrów jednym autem. Wybrał on alternatywną trasę przez Santiago del Estero, ale wkrótce tego pożałował. Droga była pusta, ale pełna dziur. Krajobraz zaczął się zmieniać, yungas najpierw przeobraziło się w monte z wielkimi kaktusami, a potem w wilgotną pampę pełną wysokich traw. Dojechałem do Córdoby wczesnym porankiem po nocce na jednej ze stacji nieopodal miasta.

W Córdobie zatrzymałem się u Samuela, który zaakceptował mój last minute couch request.*** Pracował on całymi dniami, ale na chacie był zapasowy klucz więc miałem sporo swobody. Słyszałem wiele o Córdobie gdy pracowałem w La Valija i był to jeden z powodów dla których się tam wybrałem. Stare miasto miało fajną atmosferę szczególnie teraz gdy pachniało jesienią i gdy drzewa zrzucały swe pożółkłe liście. Ostatniej nocy poszedłem na spotkanie miejscowych couchsurferów gdzie zawsze można spotkać ciekawe postacie, a potem niektórzy z nas przenieśli się do jednego z klubów. Grali tam cumbię za którą nie przepadałem, ale i tak wylądowałem na parkiecie.

Obudziłem się później niż planowałem i zaraz przed wyjściem otrzymałem wiadomość od Moniki, dziewczyny z Polski którą poznałem w Valpo. Widzieliśmy się tylko raz, ale potem rozmawialiśmy często na fejsie.
- I jaki plan trasy? Dorota mi mówi że jedziesz do Brazylii - zapytała w którymś momencie.
- Zmykam do Rosario a potem prosto do Rio!
- Chcesz się zatrzymać u mojego chłopaka muzyka? W Santa Teresa?
- A ma miejsce? Gdzie to jest?
- Ma dom na szczycie Santa Teresa z bandą muzyków. Zaraz się go spytam.
- Santa Teresa, coś mi to mówi...
- Nad Lapą.
- A, w samym centrum! - zacząłem się nakręcać.
Monika dużo podróżowała i niezła z niej wariatka. Po Chile pojechała do Brazylii gdzie poznała swojego chłopaka, a teraz była w Ekwadorze ze swoją przyjaciółką Dorotą, która też mnie odwiedziła w Valparaíso. Może po pół godziny wszystko było potwierdzone. Miałem nocleg w Rio!!!

Rio było jak magnes, bardzo chciałem tam wrócić, ale obawiałem się o ceny. Sprawdziłem niektóre hostele w necie i większość życzyła sobie kosmicznych pieniędzy podczas mistrzostw, nawet sześciokrotność normalnej ceny. Znalezienie coucha również wydawało się nierealne, prawdopodobnie wszystko zarezerwowane od dawna. Chciałem i tak tam zajechać, chociażby na jeden dzień by spotkać się z Francisco i obejrzeć jeden mecz na fan feście. Nie kręciła mnie jakoś szczególnie piłka, ale Mistrzostwa Świata to co innego. Mógłbym zostawić swój bagaż w jakiejś przechowalni i nie spać całą noc. Taki był mój plan. Teraz, dzięki Monice, mogłem o tym planie zapomnieć.

Sprawdziłem kiedy gra Chile. Dotarcie do Brazylii na ich pierwszy mecz było już niemożliwe, ale ich drugi mecz był za osiem dni i to akurat w moje urodziny. Zostało trzy tysiące kilometrów, teoretycznie do zrobienia. Francisco przygotuj piwko! Po tych wspaniałych wieściach i nowym planowaniu dotarłem na stację benzynową niedaleko obwodnicy późnym popołudniem i nie udało mi się niczego złapać do końca dnia. Jeszcze siedem dni, wciąż powinienem dać radę.

Po śniadaniu zabrał mnie kierowca tira jadący do Rosario, przynajmniej tak usłyszałem na początku. Potem powiedział mi że musi zjechać z głównej drogi na rozładunek, a następnie okazało się że to jakieś sto kilometrów od autostrady. Rozładunek zajął sporo czasu i pomimo tego że Paula, kumpela z Valpo zorganizowała mi nocleg w Rosario, nie dotarliśmy tam tej nocy. Kierowca był bardzo zmęczony i musiał zatrzymać się na drzemkę. Przespałem się w kabinie ciężarówki i całe szczęście że nie musiałem gdzieś rozbijać namiotu. Było niemiłosiernie zimno.

Dojechaliśmy na miejsce o ósmej rano i tylko zrobiłem małą rundkę po historycznej części miasta gdzie obchodzono święto flagi i pognałem dalej. Przekroczyłem pieszo długi wiszący most nad rzeką Paraná i dotarłem do peaje. Żandarmeria powiedziała mi na miejscu że nie mogę dalej iść pieszo i że w sumie stopowanie też jest tu niedozwolone, ale zrobią dla mnie wyjątek. Nie miałem pojęcia dlaczego. Po chwili miałem stopa do Nogoyá. Wjechaliśmy do Entre Rios, regionu który rozciągał się pomiędzy wielkimi rzekami Paraná i Urugwaj. Cały ten obszar był pod wodą, panowała powódź, stada bydła były uwięzione na powstałych wysepkach, wiele krów utonęło. Niektórzy farmerzy próbowali je ratować łodziami. Widziałem to wszystko z okna samochodu sunącego drogą wybudowana na wysokiej grobli.

Dotarłem do Nogoyá akurat na mecz pomiędzy Chile i Australią który obejrzałem na stacji benzynowej. 3-1. Chi chi chi le le le! Po meczu wystawiłem znowu kciuka pomimo że było ciemno i udało mi się dojechać do Villaguay gdzie spędziłem noc trzęsąc się w namiocie. Pierwszego lifta z rana złapałem szybko, ale na drugiego musiałem poczekać kilka godzin i dopiero wczesnym popołudniem zabrała mnie młoda dziewczyna jadąca do Concordii. Nie do końca wiedziałem którędy dalej jechać. Miałem dwie opcje: przez Uruguayanę i Porto Alegre, lub przez Foz do Iguaçu I Guarapuavę. Problem sam się rozwiązał po złapaniu kolejnego stopa. Kierowca ciężarówki jechał do Posadas niedaleko Foz.

Wieczorem mój kierowca zatrzymał się by kupić jedną rzecz w małej wiosce. Jego zakupem była noga kapibary, największego na świecie gryzonia który występował w tej okolicy. Noga była ogromna i niestety była surowa i zamrożona. Byłem strasznie ciekaw jak smakuje, próbowanie egzotycznych smaków było tą częścią podróżowania którą bardzo lubiłem. Może następnym razem. Dojechaliśmy do Posadas o jedenastej wieczorem i od razu udałem się na upragniony sen. Wiedziałem że tej nocy nie będę się trząsł, powietrze było ciepłe i wypełnione zapachem tropików.

Następnego dnia po trzech liftach dotarłem dość wcześnie do Jardin América. Po drodze mijaliśmy wielokrotnie płaty tropikalnego lasu, byłem już tak blisko granicy. Po południu moja dobra passa się skończyła, nagle autostop przestał działać. Wiedziałem że wieczorem gra Argentyna, ale na drogach wciąż było dużo samochodów i tirów, większość obwieszona narodowymi flagami. Gdy nadszedł czas meczu dołączyłem do oglądających na stacji benzynowej, łapanie stopa byłoby bez sensu. Miasteczko całkowicie zastygło, droga była zupełnie pusta. Gdy skończył się mecz zaczęła się fiesta, a ja się poddałem i wskoczyłem do namiotu.

Obudziłem się bardzo wcześnie i od razu złapałem stopa do Puerto Iguazu. W końcu dojechałem do granicy. Dzień był upalny i wilgotny. Wydałem ostatnie peso na jedzenie i poszedłem popytać się na na parkingu przy Urzędzie Celnym. Większość kierowców radziła mi najpierw przekroczyć granicę pieszo i łapać stopa po drugiej stronie, gdyż większość musiała czekać na dokumenty a to przeciągało się w nieskończoność. Po otrzymaniu argentyńskiej pieczątki wyjazdowej pomaszerowałem na drugi brzeg rzeki Iguaçu, której mętna woda miała kolor kawy z mlekiem. Kilka kilometrów w górę rzeki znajdował się słynny Wodospad Iguazú, ale nie zamierzałem go teraz odwiedzać, tym bardziej że niektóre punkty widokowe były wciąż zamknięte po powodzi. Zobaczę to innym razem, teraz był czas by gnać do Rio. Zostało mi dwa i pół dnia. Ciężko, ale iskierka nadziei wciąż istniała.

___
* Chilaco - mieszanka słów Chileno i Polaco, Chilijczyk i Polak.
** Carrete - w chilijskim slangu impreza.
*** Last minute couch request - prośba o przenocowanie wysłana w ostatniej chwili na Couchsurfing.