Pierwszą rzeczą jaką zauważyłem w biurze mariny była notatka zostawiona przez dwie Argentynki. Oferowały one swoje towarzystwo i zdolności kucharskie w zamian za wyprawę na Antarktydę. Informacja ta wisiała tam od prawie dwóch tygodni. Miałem konkurencję!
- Czy udało im się coś złapać? - zapytałem dziewczynę o długich blond włosach siedzącą za biurkiem.
- Nie, jak na razie nic. I one wciąż tu są, mieszkają w Ushuai.
- Czy mogę powiesić moją notkę?
- Jasne, ale możesz mieć więcej szczęścia rozmawiając z żeglarzami. Te dziewczyny prawie w ogóle się tu nie pojawiają.
Miałem nieco większe szanse, byłem sam i co ważniejsze miałem doświadczenie żeglarskie i by to udowodnić zamierzałem zamieścić screenshota z wideo o moim pierwszym jachtostopie. Film ten był po francusku, ale to mogło mi pomóc, niemal połowa łodzi które widziałem pierwszego dnia była z Francji. Połowa w tym przypadku oznaczała jakieś sześć.
- A, i sprawdź tę stronę - dziewczyna pokazała mi link. - To polska łódź organizująca rejsy dla turystów. Właśnie co wypłynęli, ale będą płynąć ponownie.
Rejs dla turystów pewnie oznaczał koszty, ale spróbować nigdy nie zaszkodzi.
Po kilku godzinach kręcenia się w okolicach zimnego i wietrznego centrum przyjemnie było wrócić do ciepłego domu Pancho. Przez pierwsze kilka dni byliśmy tam sami, ale kilku couchsurferów było już w drodze. Na ogół nie gościł on wiele osób, gdyż jego dziewczyna Aymi była cichą osobą ceniącą sobie prywatność. Jednak teraz wyjechała na wakacje do Urugwaju i gadatliwy i ekstrawertyczny Pancho postanowił otworzyć swe drzwi dla podróżników.
Wkrótce po przyjeździe dostałem odpowiedź od Andreasa, szwedzkiego żeglarza z którym skontaktowałem się przez CS i zaprosił mnie on na szklaneczkę piwa na pokład swojego slupa. Niestety nie planował on wyprawy na Antarktydę, popłynął tam przed rokiem i powiedział mi że w tym czasie było ze dwa razy więcej łodzi. Czyżby globalny kryzys uderzał w środowisko żeglarskie? Zauważył on również rosnącą popularność jachtostopu i skutki uboczne jakie to przynosiło. Większość stopowiczów szukała lifta do Puerto Williams po drugiej stronie Kanału Beagle by uniknąć niedorzecznego kosztu przeprawy promowej i niektórzy zaczęli psuć opinię. Andreas słyszał wiele opowieści o tym jak wszystko było dograne, a potem ludzie spóźniali się, albo nie pojawiali w ogóle psując plany kapitana. Ten brak szacunku sprawiał że wszystko stawało się trudniejsze dla mnie i dla innych. Przed wypłynięciem na Falklandy, albo Malwiny jak nazywali te wyspy Argentyńczycy, Andreas podrzucił mi kilka kolejnych linków do sprawdzenia. Ruch w marinie był niewielki, ale miałem od czego zacząć.
Minęło kilka dni, moja skrzynka była pusta, każda nowa łódź przypływająca do Ushuai albo była pełna, albo nie płynęła na Antarktydę, więc w sobotę postanowiłem dołączyć się do Pancho i wziąć sobie wolne. Zostaliśmy zaproszeni na przejażdżkę za miasto przez jego kumpla, do którego obowiązków należało jeżdżenie leśnymi drogami i sprawdzanie czy wędkarze mają pozwolenie na połów w rzekach i jeziorach Ziemi Ognistej. Niezła praca. Zobaczyliśmy wiele pięknych miejsc z zatokami, bystrzami i ukrytymi kempingami pełnymi namiotów. Większość wczasowiczów stanowili Argentyńczycy i wyglądało na to że istniała tu silna kultura podróży, coś co zaczęło się za pewne od Ernesto Guevary. Pancho i Aymi przed kilkoma laty też odbyli niesamowitą podróż swoją Estancierą* z 1965 roku którą dotarli aż na Alaskę.
Po powrocie dostałem smsa od Pablo, mojego towarzyszą podróży z Patagonii, który zaczynał się od słów: "Znajdź Distribuidora Waldesi w Ushuai na rogu...", a kończył: "szukają ludzi do pracy na statku i za to płacą!" Szybko zapytałem Pancho czy cokolwiek o tym słyszał i okazało się że zna kuzynkę właścicieli. Wytłumaczył mi gdzie to jest dokładnie i o kogo mam pytać. Praca na statku? Tego jeszcze nie próbowałem. Dotarcie na Antarktydę i podreperowanie budżetu w tym samym czasie brzmiało wręcz nierealnie.
Gdy zjawiłem się na miejscu i wyjaśniłem w jakim celu przybyłem Laura która była współwłaścicielką poprosiła mnie o przygotowanie CV. Jej firma organizowała dostawy dla statków które przypływały do Ushuai i miała wiele kontaktów. Czasami potrzebna była dodatkowa para rąk, szczególnie gdy ktoś z załogi zachorował lub miał wypadek. Czyjeś nieszczęście mogło być moim fartem, takie jest życie. Poprosiłem Pancho o pomoc w przygotowaniu CV po hiszpańsku, tak na wszelki wypadek, angielską wersję miałem gotową. Gdy kliknąłem wyślij zacząłem się śmiać, jeszcze nigdy nie używałem CV-ki do łapania stopa.
Po weekendzie dom zaczął się zapełniać ludźmi z Couchsurfing. Najpierw przyjechała para z Francji, która właśnie zaczynała podróż po Ameryce Łacińskiej, potem pojawiła się Enora, pozytywnie zakręcona laska ze Szwajcarii która chciała się zatrzymać na trochę by porobić wypady do parku narodowego. W końcu pojawiła się kolejna para tym razem z Chorwacji podróżująca z sześciomiesięcznym synem o pięknym imieniu Mak. Wszyscy oni przyjechali by zobaczyć tutejszą przyrodę i wciąż byłem zapraszany by się przyłączyć i choć było to kuszące, miałem ważniejsze zadanie. Każdego dnia spędzałem przynajmniej kilka godzin w pobliżu marin, mimo że czasami tak naprawdę nie miałem tam nic do roboty. Były dni gdy nie pojawiały się żadne nowe łodzie, ale i tak kręciłem się w pobliżu by pokazać sobie i innym że jestem uparty, że naprawdę chcę tam dopłynąć.
W środę otrzymałem maila od Selmy, łodzi z Polski, mówiącego że stopowicze są mile widziani jak tylko jest wolne miejsce. Wszystko było zarezerwowane, ale jakby coś się zmieniło to dadzą mi znać. Była nadzieja, gdyż planowane były jeszcze dwa rejsy a ten duży kecz był zaprojektowany by zabrać na pokład nawet dwanaście osób. Nie mogłem jednak usiąść i czekać, musiałem zwiększyć swoje szansę, podniesiony na duchu pomaszerowałem więc ponownie do centrum.
Każdego wieczoru dom był pełen śmiechu, zabawy i pysznych zapachów. Jednej nocy Pancho rozpalił grilla i po kilku butelkach wina nasze biodra zaczęły się kołysać w rytm salsy i samby. Nasz host uwielbiał rozbawiać ludzi, bez przerwy żartować i było to miejsce w którym bardzo łatwo było być sobą. W nadchodzący weekend postanowiłem dołączyć do Pancho i Enory i wybrać się z nimi w góry. Planowaliśmy zostać na jedną noc w schronie gdzie można rozpalić ognisko.
W sobotni poranek zaczęliśmy się pakować na wyprawę.
- Ej, coś tu wibruje - zauważył Pancho ogarniając burdel jaki zrobiliśmy w living roomie. - Paluch to twój telefon?
- O cholera mój. Halo?
- Witam, Laura z tej strony. Otrzymałam twoje CV, wciąż jesteś w Ushuai?
- Tak.
- Świetnie. Jest jeden statek z Francji na którym potrzebują pracownika. Masz rozmowę kwalifikacyjną za godzinę.
- Naprawdę?
- Tak. Ubierz się ładnie. Widzimy się w moim biurze, zawiozę cię do portu, sam nie wejdziesz bez przepustki.
- Super, wielkie dzięki.
Spojrzałem na Pancho i Enorę, oni spojrzeli na mnie i zacząłem powtarzać: "mam rozmowę kwalifikacyjną, mam rozmowę!" Wyciągnąłem z plecaka jedyną koszulę jaką miałem po czym Pancho od razu zaoferował mi swoją. Moja nie widziała żelazka od roku. Po podstrzyżeniu brody zacząłem biec by się nie spóźnić.
Pingwin białobrewy |
- Widzę że pracowałeś w pubach które serwowały jedzenie.
- Zgadza się.
- Jeden z chłopaków pracujących w kambuzie jest chory, zająłbyś jego miejsce.
- Czyli?
- Tak tu nazywamy kuchnię, mamy do zaoferowania pracę przy zmywaniu. Może być?
- Jeśli dzięki temu będę mógł zobaczyć Antarktydę.
- Ale potrzebowaliśmy cię na dwa rejsy, jeden trwa dziesięć dni.
- Dwadzieścia dni... - pomyślałem przez chwilę. - Będę miał okazję zejść na ląd?
- Oczywiście. Porozmawiam z szefem kuchni, on będzie twoim przełożonym, by tego dopilnował. Studiowałeś geografię tak? Możemy oboje zrobić sobie przysługę, ty zobaczysz Antarktydę, my będziemy mieli pracownika. Okej?
- Brzmi fair.
- Super, wypływamy dziś wieczorem. Masz czas do piątej.
Miałem cztery godziny by się spakować, niewiele. Zabrano mój paszport, a w zamian dostałem przepustkę by móc wrócić do portu. W centrum spotkałem się z Pancho i Enorą gotowych na trekking, którzy podrzucili mnie do domu. Oszczędziło mi to trochę czasu. Wyściskaliśmy się na pożegnanie, byli oni szczęśliwi widząc mnie tak podekscytowanego. Po powrocie na statek dostałem brzydki biały mundur, niewygodne buty i kartę magnetyczną do mojej kabiny. W środku znajdowało się piętrowe łóżko, łazienka, ekran wyświetlający komunikaty i aktualną pozycję i zero okien. Miałem ją dzielić z jednym kolesiem z Mauritiusu.
Już pół godziny po rozpoczęciu pracy nie byłem pewien co ja tam do cholery robię. Zawsze nienawidziłem pracy w kuchni, choć tak naprawdę pracowałem na zmywaku może dwa, trzy dni w całym moim życiu. Jednak zawsze wydawało mi się iż jest to jedna z najgorszych prac na Ziemi. A tam na tym statku byłem tylko częścią maszyny. Mój kompan Julius wrzucał do wielkiej zmywarki brudne talerze, a ja wyciągałem je gorące, wręcz parzące i odkładałem na miejsce. Musiałem się szybko nauczyć gdzie to miejsce jest. Jeden głos w mojej głowie stawał się coraz bardziej wkurwiony, a drugi uspokajał sytuację powtarzając jedną nazwę: Antarktyda. Chciałem ją zobaczyć, więc musiałem na nią zapracować. Musiałem zamienić się w robota.
Moi koledzy z kuchni byli z Filipin, właściwie większość załogi to Azjaci. Wynagrodzenie było tak kiepskie, że Europejczycy nie chcieli tam pracować, po za oczywiście bardziej prestiżowymi pracami jak kapitan czy szef. Jeden z nich, cukiernik, był Francuzem, ale jego oboje rodziców to Polacy, więc mówił całkiem nieźle po polsku. Nowy informatyk był również Polakiem ale od lat mieszkającym we Francji. Statek który nazywał się Le Boreal, był nowym wycieczkowcem z siedmioma pokładami, dwiema restauracjami, basenem i spa. Mógł on pomieścić aż do dwustu sześćdziesięciu pasażerów i ponad stu członków załogi. Był jak labirynt.
Pierwsze dwa dni były straszne. Moje dłonie były poparzone i pocięte od talerzy tłukących się z łatwością na kołyszącym się statku, mimo że legendarna Cieśnina Drake'a nie była zbyt rozwścieczona. Już zacząłem czuć się zmęczony, było mnóstwo pracy podzielonej na trzy zmiany. Na śniadanie pracowałem od szóstej lub szóstej trzydzieści nawet do jedenastej, w porze obiadowej między dwunastą trzydzieści a trzecią lub wpół do czwartej i wieczorem od siódmej trzydzieści do jedenastej albo i później. Poranna i obiadowa zmiana była wolniejsza, bardziej ludzka, gdyż pracowałem w mniejszej restauracji na pokładzie szóstym, ale ostatnia, na pokładzie drugim to było szaleństwo. Oprócz pracy były jeszcze szkolenia i praktyki z bezpieczeństwa. Przez przypadek zostałem zarejestrowany jako właściwy załogant, a nie jako pasażer, a tak ponoć robiono z pracownikami tymczasowymi, więc zostałem przypisany do ekipy medycznej i musiałem nauczyć się wiele o działaniach w razie wystąpienia sytuacji kryzysowych.
Gdy dotarliśmy na Szetlandy Południowe i mogłem zejść na ląd po raz pierwszy, było to jak podmuch świeżego powietrza po byciu zamkniętym w dusznej piwnicy. A podmuch ten na wyspie Half Moon był świeży, ale nie tak zimny jak myślałem. Ilość lodu była oszałamiająca. Kolonia pingwinów która składała się z tysięcy osobników produkowała ogromne ilości guano, właściwie cały czas po nim chodziliśmy. Na każdy dzień zaplanowane były przynajmniej dwie wycieczki i już wiedziałem że nie będę w stanie udać się na wszystkie. Poranna przerwa była zdecydowanie za krótka. Gdy następnego dnia wybrałem się na kolejny wypad byłem tam chyba jedynym załogantem po za ekipą obsługującą szalupy, reszta wolała się zdrzemnąć. Noce były za krótkie by się wyspać.
Jedyną rzeczą która podobała mi się na tym statku, po za tym że zabrał mnie na Biały Kontynent, było jedzenie. Mieliśmy trzy posiłki dziennie w bufecie znajdującym się w mesie dla załogi. Oprócz tego Filipińczycy dobrze o mnie dbali wciąż się dopytując czy nie jestem głodny i donosząc mi smaczności. Serwowane nam jedzenie było identyczne z tym, które dostawali pasażerowie, co nie było dla mnie takie oczywiste po tym jak mi powiedziano że nie mogę korzystać po pracy z pomieszczeń dla gości, a wejść tam mogłem tylko w ubraniu roboczym. Załoga miała swój bar by napić się piwa, lecz nie należało ono do tanich. Jednej nocy upiłem się jednak nie wydając ani grosza. Moi współpracownicy załatwili mnóstwo wina, które zostało zamówione przez gości i nie wypite, zrobiliśmy więc sobie imprezę z karaoke.
Grób wielorybnika na Deception Island |
Po dwóch dniach żeglugi przez Cieśninę Drake'a powróciliśmy do Ushuai. Połowa kontraktu była za mną. Po skończeniu pracy wyszedłem na miasto z kapitanami, niektórymi szefami i tancerkami. Tej nocy zobaczyłem że życie marynarzy nie zmieniło się za bardzo od stuleci. Pracują jak oszalali, a po dotarciu do portu upijają się w miejscowym barze i kończą w burdelu! Obudziłem się z wielkim bólem głowy dużo spóźniony do pracy. Na szczęście miałem pół dnia wolnego, w przeciwieństwie do moich współpracowników. Gdy statek zawijał do portu oni mieli jeszcze więcej pracy przy załadunku zapasów i rozładunku śmieci. Nie mieli oni dnia wolnego od początku kontraktu, kontraktu który na ogół trwał dziesięć miesięcy! Przejebane.
Podczas drugiego rejsu mieliśmy nowego członka załogi, który podobnie jak ja chciał zobaczyć Antarktydę. Carlos, który był Kolumbijczykiem, został moim nowym partnerem w pracy, co mnie cieszyło gdyż mogłem znowu ćwiczyć mój hiszpański. Nienawidził on tej pracy bardziej niż ja, szczególnie przy przeprawie przez Drake'a który tym razem pokazywał co potrafi. Choroba morska dawała mu się we znaki i wciąż powtarzał wkurzonym głosem: "talerze, talerzyki, talerzyczki..." Nie wiedzieć czemu dla mnie dni w końcu zaczęły być jak dni, poczucie czasu zmieniło się kompletnie. Może świadomość że to ostatni rejs czyniła takie cuda.
Wychodziliśmy z Carlosem na każdą możliwą wycieczkę i po za miejscami które widziałem poprzednio, udało mi zobaczyć kilka nowych. Na Deception Island odwiedziłem ruiny brytyjskiej bazy, najpierw wojskowej potem naukowej, zniszczonej przez erupcję. Sama wyspa była kalderą aktywnego wulkanu do środka której wpłynął Le Boreal. Na plaży wygrzewały się lwy morskie. Miejsce to było tak niegościnne, miało atmosferę katastrofy, było jak jakiś naturalny Czarnobyl, szczególnie gdy patrzyłem na groby wielorybników. Najlepsza wyprawa była jednak na samym końcu. Ostatniego dnia podpłynęliśmy pontonami do pokruszonego, pływającego lodu na otwartym morzu i się na niego wdrapaliśmy. Nogi zapadały nam się do kolan, a dookoła słychać było trzeszczący dźwięk. Chodzić po małym kawałku czegoś co cały czas się topiło w letnim słońcu było niezwykłym doświadczeniem. Nagle wyskoczył z wody jeden pingwin i wylądował tuż obok mnie, jego zdziwione oczy jakby mówiły: "co ty do cholery robisz na moim lodzie?"
Dwa dni przed końcem mojej antarktycznej przygody zostałem poproszony do biura ochmistrza.
- Czy już ci mówiłem że zarejestrowaliśmy cię jako załoganta?
- Tak, wspominał pan.
- Obawiam się że mogą wyniknąć z tego problemy.
- ?
- Opuściłeś Argentynę jako członek załogi, czyli właściwie jako pracownik i musimy cię wwieźć do Argentyny jako członka załogi. Oznacza to że nie będziesz wjeżdżał jako turysta. Możesz użyć terytorium Argentyny tylko do tranzytu i opuścić najszybciej jak to możliwe. Myślimy więc by kupić ci bilet na autobus do jakiegoś miasta w Chile. Z biletem raczej nie powinieneś mieć kłopotów.
- Czy mogę potem ponownie wjechać do Argentyny?
- Potem będziesz wjeżdżał jako turysta, a na to nie potrzebujesz wizy.
- Okej, w takim razie chyba najlepszą opcją będzie Punta Arenas.
- Skontaktuję się z naszym agentem w Ushuai, damy ci znać.
Granice uwielbiały mi uprzykrzać życie.
Tego samego dnia morze było tak rozwścieczone że wszyscy chodziliśmy po ścianach, a pod koniec nocy potłukłem ponad dwadzieścia talerzy. Wózek na którym je układałem po prostu się gibnął. Menedżer był wściekły, ale szef wyjaśnił mu że wózek był na hamulcach i to nie była moja wina. W końcu byliśmy na statku.
Gdy dopłynęliśmy do Ushuai skończyłem pracę wcześniej by odwiedzić Pancho i zabrać kilka rzeczy które u niego zostawiłem. Poznałem jego dziewczynę Aymi i pogadaliśmy sobie przez chwilę, byli ciekawi jak tam było. Miałem nadzieję że uda mi się zatrzymać w ich domu na dzień czy dwa by odpocząć, zobaczyć to czego wcześniej mi się nie udało, wysłać pocztówki i tak dalej, ale okazało się to niemożliwe. Kupiono mi bilet na następny poranek. Uściskałem Pancho na koniec, tak bardzo mi pomógł i umówiliśmy się na kolejne spotkanie gdzieś w przyszłości, może w północnej Argentynie dokąd planowali się wybrać.
Obudzono mnie piętnaście minut przed odjazdem autobusu, dranie podali mi złą godzinę. Musiałem również pokryć koszty biletu, nie czuli się zobowiązani. Ale miałem to gdzieś, byłem szczęśliwy że mogę opuścić ten pływający obóz pracy. Misja zakończona sukcesem. Dotarłem na Antarktydę i przy okazji wpadło parę złoty, ale gdyby ktoś mnie zapytał czy zrobiłbym to ponownie, chyba odpowiedziałbym nie. Przynajmniej tak myślałem w tym momencie. Spojrzałem za siebie na znikające za plecami miasto, a potem znów do przodu, próbując dostrzec co jest przede mną, próbując wypatrzyć kolejne wyzwanie. Więc, może Alaska? Może najpierw drzemka.
___
* Estanciera - argentyński samochód terenowy produkowany na licencji Willys-Overland, twórcy Jeepa.