- Spoko, nie zapomnę. I kolejny raz wielkie dzięki za wszystko - uścisnąłem go mocno. Ten wielki facet zasługiwał na to. Poznałem Fernando poprzez couchsurfing i myślałem że zatrzymam się w Porto Velho zaledwie kilka dni, ale zanim się obejrzałem minęły tygodnie. Gdy zobaczyłem go po raz pierwszy najpierw wręczył mi klucze do drugiego domu który wybudował w ogrodzie dla gości, a potem kluczyk do swojego roweru. Miałem więc swe własne miejsce i własny środek transportu w tym mieście na skraju Amazonii.
Fernando znał praktycznie każdą osobę z dzielnicy i ludzie uwielbiali wpaść do niego na pogawędkę, a gdy nie mieli czasu to przynajmniej krzyczeli z daleka: "Hej Fernando wszystko w porządku?" Mój gospodarz od czasu do czasu zostawał na noc u swojej cioci, szczególnie ostatnio odkąd umarła jego mama i w takiej sytuacji ja zajmowałem się psem, który pod koniec spał niemal każdą noc obok mego łóżka. Gdy nie dyskutowałem z Fernando i jego przyjaciółmi, lub gdy nie pokazywałem mu polskich filmików o gołębiach które uwielbiał, spędzałem czas w moim domku. Wykorzystałem ten czas na zabezpieczenie wszystkich zdjęć, odświeżenie wyglądu mojego bloga i przeczytanie kilku książek, coś co odkładałem na później zbyt wiele razy.
Po Porto Velho przyszedł czas by zobaczyć bardziej rozwiniętą część Brazylii i postanowiłem udać się bezpośrednio do Goiânii nie zatrzymując się nigdzie po drodze. Do przebycia miałem prawie dwa i pół tysiąca kilometrów, całkiem sporo, nie mogłem jednak zobaczyć każdej mieściny, ten kraj był zbyt wielki. Po godzinie spędzonej na poboczu zatrzymała się ciężarówka jadąca aż do Cuiaby. Prawie połowa drogi z pierwszym stopem. Zajebiście!
Wewnątrz tira toczyłem ciekawe rozmowy z kierowcą w moim coraz lepszym portugalskim, a za każdym razem gdy miałem ochotę się zdrzemnąć mogłem się po prostu rzucić na wyrko za moimi plecami. Próbowałem jednak nie spać zbyt wiele, nie chciałem przegapić zmiany klimatu i krajobrazu. Wyjeżdżaliśmy powoli z deszczowego lasu wkraczając na cerrado, najbogatszą odmianę sawanny na świecie. Wiele razy słyszałem że Cuiabá to jedno z najgorętszych miejsc w Brazylii i mogłem się tylko z tym zgodzić. Otwarcie drzwi klimatyzowanej ciężarówki było jak otwarcie piekarnika by sprawdzić czy kurczak już gotowy. Podmuch gorącego powietrza rozczochrał mą czuprynę i aż złapałem się za brwi by sprawdzić czy się nie przypaliły. Był to inny rodzaj upału niż w Manaus, gardło stało się suche już po chwili. Na szczęście popołudniowa burza ochłodziła powietrze, a gruba warstwa chmur zakryła niebo na cały następny dzień.
Po nocy przespanej na tyłach stacji benzynowej zajęło mi kilka godzin złapanie kolejnego stopa i tym razem był to mały biały samochód jadący do Rondonopólis. Kolejne dwieście kilometrów za mną. Dzikie cerrado w wielu miejscach zostało zamienione na pola kukurydzy i odkąd wynaleziono nawozy sztuczne presja ze strony rolnictwa stawała się coraz silniejsza.
Po kolejnej nocy na posto BR* jak wielu nazywało tu stację benzynową, nie potrafiłem złapać lifta przez długie godziny. Pytałem kierowców przy pompach, i zatrzymywałem na drodze, potem znowu na stacji i z powrotem na poboczu. Przejeżdżało tam setki ciężarówek, ale większość z nich zwoziła ziarno do pobliskich punktów skupu. Po południu postanowiłem coś zmienić i zacząłem maszerować wzdłuż drogi. Po pół godziny znalazłem się na kolejnym posto, które miało prysznice. Nareszcie!
- Jadłeś coś? - nagle zapytał mnie jeden z przechodzących pracowników. Pokazałem mu ciastka które właśnie przeżuwałem, jednak on machnął ręką z niezadowoleniem i po chwili pałaszowałem przyniesiony przez niego wielki obiad. Nie zapytał mnie on właściwie o nic więcej, nie był ciekaw co tam robiłem, po prostu nakarmił mnie i wrócił do pracy. Dziwne.
Z pełnym żołądkiem wróciłem na pobocze i po kilku chwilach siedziałem na tyle małej karetki pogotowia gnającej do Alto Araguaia, miasta na granicy stanów Mato Grosso i Goias. Oczywiście nie znalazłem się tam z powodu przejedzenia, a jedynie dzięki gościnności lekarza. Krajobraz znów zmienił się kompletnie po wjechaniu na szczyt płaskowyżu. Bezkresne monokultury soi lub kukurydzy rozciągały się dookoła, a prosta droga przecinała je niczym ostrze. Całość obmywana od czasu do czasu przez obfite opady z ogromnych cumulonimbusów przesuwających się majestatycznie po niebie. Poczucie przestrzeni było tu drastycznie odmienne w porównaniu z Amazonią.
W Alto Araguaia przespałem się na stacji w hamaku rozwieszonym między dwoma drzewami. Rano, gdy siedziałem leniwie obok plecaka i sączyłem kawę zaczęła zagadywać mnie grupka ciekawskich ludzi. Była tam rodzina z córką, która zaczęła lekcje angielskiego, a także facet o imieniu Eduardo który po dłuższej rozmowie zaproponował mi podwiezienie. Nie mógł mnie jednak zabrać ze stacji gdyż był kierowcą beczkowozu pełnego paliwa i zabieranie pasażerów w tym wypadku było zabronione. Kilkaset metrów za ostatnim domem wdrapałem się do jego kabiny, gdzie czekał już na mnie parujący obiad.
Około czwartej po południu wylądowałem na obrzeżach Jataí i tym razem zajęło mi około godziny znalezienie następnego lifta. Mój kierowca na początku nie chciał ze mną rozmawiać, ale po zrobieniu zakupów spojrzał na mnie i mój bagaż raz jeszcze i zapytał co ja tu do cholery robię. Przed otwarciem drzwi do swego białego vana zerknął z odrobiną strachu w oczach.
- Nie masz ze sobą przypadkiem noża? - Oczywiście miałem, ale o nim nie wspomniałem, zresztą nie taki nóż miał na myśli. Gdy dotarłem na przedmieścia Goiânii było dość późno, ale z pomocą dobrze zorganizowanej komunikacji miejskiej udało mi się spotkać z João Paulo. Nie zmienił się wiele od czasu gdy go poznałem w Irlandii. Był to kolejny członek Rikszowej Mafii, jak nazywaliśmy naszą ekipę rowerowych rikszarzy w Galway.
Monokultura soi |
Po bardzo spokojnym czasie spędzonym w Goiânii postanowiłem odwiedzić rodziców Geovaniego, kolejnego kumpla z Galway. Mieszkali oni w Caldas Novas, miejscowości oddalonej jakieś dwieście kilometrów od stolicy stanu Goias, w której sam Geovani nie był od wielu lat. Złapanie stopa było wyjątkowo łatwe, a kolesie którzy mnie zabrali dali mi w prezencie butelkę cachaçy domowego wyrobu, najbardziej popularnego brazylijskiego trunku, który kupili po drodze u jednego z gospodarzy. Wyrzucili mnie na wlocie do Morrinhos gdy zaczęło się ściemniać a nie było tam żadnej stacji by pytać kierowców. Byłem jedynie sześćdziesiąt kilometrów od celu więc postanowiłem zaryzykować i kontynuować nocą. Najpierw jeden facet podrzucił mnie na drugą stronę miasta gdzie moje szanse były znacznie większe i po dwudziestu minutach złapałem stopa prosto do Caldas. Pierwszy nocny stop tak po prostu na poboczu w Brazylii zakończony powodzeniem.
Caldas Novas słynęło z wód termalnych i po jednym telefonie od mamy Geovaniego mogłem wejść za darmo do jednego z klubów pełnego basenów z ciepłą i zimną wodą. Przez dwa dni jakie spędziłem w tym mieście komunikowałem się z rodzicami mego kumpla wyłącznie po portugalsku. Każdego dnia stawał się on coraz lepszy, dużo szybciej niż mój hiszpański w Wenezueli i co mnie zadziwiało to to, że rozumiałem tu ludzi bardziej. Brazylijczycy po prostu mówili w taki wolny i wyluzowany sposób.
Następnym miejscem które chciałem zobaczyć zanim uderzę w stronę wybrzeża było Pirenopólis, stare kolonialne miasteczko, prawdopodobnie najstarsze w tej części kraju. Stop szedł wolno, ale była to niedziela i ruch na lokalnych drogach był prawie żaden. Późnym popołudniem udało mi się dotrzeć do Anápolis, ale gdy zobaczyłem przedmieścia wyglądające nieco slumsowato myślałem że nikt mnie stąd nie zabierze. Po pięciu minutach siedziałem wewnątrz małego czarnego samochodu wypakowanego walizkami razem z młodą parą jadącą do Pirenopólis na krótkie wakacje. Rozmowa wewnątrz była tak ciekawa, przynajmniej dla mnie, że z początku nie zajarzyłem co się stało gdy samochód zaczął wirować. Serce waliło mi jak oszalałe i gdy po chwili nieco się ocknąłem zobaczyłem motocykl leżący na drodze. Motocykl, który w nas uderzył. Na szczęście nikomu nic się nie stało, wóz był tylko porysowany i miał kapcia, motor też wyglądał okej. Koleś który w nas przywalił sprawiał wrażenie jakby wypił kilka piw i kierowca samochodu postanowił wezwać policję.
- Miasto jest jakieś trzy, cztery kilometry stąd, jeśli chcesz możesz iść - powiedział do mnie wciąż roztrzęsiony. - Nie chcę żebyś czuł się skrępowany, to może trochę potrwać.
- A okej, ale chyba muszę trochę się uspokoić - i po kilku, a bardziej po kilkunastu chwilach pożegnałem się i zacząłem iść wzdłuż pobocza wśród ciemności rytmicznie przerywanej przez przejeżdżające pojazdy. Tuż przed samym miasteczkiem zauważyłem ustronne miejsce idealnie nadające się na mój hamak. Położyłem się i wpatrując się w Drogę Mleczną, jakże jasną na południowym niebie, zacząłem rozmyślać o kruchości życia. Był to mój pierwszy wypadek w piętnastoletniej karierze autostopowicza. Było oczywiste, że liczyłem na więcej.
Pirenopólis było prawdziwie pięknym miastem, z fantastyczną architekturą i mnóstwem rzemiosła artystycznego tworzonego w dużej mierze przez hipisów, osiadłych tam od wielu lat. Było to też pierwsze miejsce w którym zobaczyłem autostopowiczów takich jak ja. Nie istniała w Brazylii silna kultura backpackerska, a stopem przemieszczali się głównie biedni i bezdomni. Razem z wysoką przestępczością było to powodem dla którego złapanie stopa facetowi sprawiało nieraz nie lada trudności. Mogłem się o tym ponownie przekonać następnego dnia kiedy to wyjechanie z miasta udało mi się dopiero po pięciu godzinach. Dobrze że chociaż rósł obok mnie ogromny mangowiec, prawdziwa wyżerka.
W Corumba de Goias, gdzie mnie podrzucono, nie było na wylotówce stacji by popytać, ale nieoczekiwanie udało się zatrzymać samochód w mniej niż godzinę. Była to wielka terenówka prowadzona przez Helio, młodego mężczyznę pachnącego wodą kolońską, któremu towarzyszyła jego matka, kobieta z piękną biżuterią o imieniu Clarisa. Oboje oni byli prawnikami mieszkającymi w Brasilii, stolicy kraju. Był to pierwszy raz gdy miałem okazję rozmawiać po angielsku z ludźmi którzy zabrali mnie na stopa w Brazylii. Dosłownie po kilku zdaniach zostałem zaproszony przez nich na noc, była więc okazja by zobaczyć to utopijne miasto.
Najpierw ujrzałem je nocą gdy przejechaliśmy je całe by dotrzeć na drugą stronę jeziora Paranoa, które jak wszystko inne dookoła zostało zaplanowane i wybudowane przez człowieka. Całe miasto podzielone było na sektory spełniające odmienne funkcje i jeden z terenów mieszkalnych znajdował się za jeziorem. Po nocy spędzonej w pokoju służącej, która miała dzień wolny, Clarisa obwiozła mnie po mieście i pokazała pałac prezydencki, kongres i wiele innych rządowych budynków. Miasto zostało zbudowane od podstaw w zaledwie czterdzieści jeden miesięcy pomiędzy 1956 a 1960. Z lotu ptaka miało wyglądać jak samolot ze środkową osią i skrzydłami wzdłuż których znajdowały się poszczególne sektory. Po pożegnaniu się z moim przewodnikiem i gospodarzem poszedłem zobaczyć futurystyczną katedrę po czym wskoczyłem do autobusu jadącego do Sobradinho, jednego z wielu satelickich miast które wyrosły gwałtownie dookoła. Większość z nich nigdy nie była planowana. Stolica przyciągała więcej ludzi niż sądzono i kolejki na dworcu autobusowym zawijały się. Plany kontra rzeczywistość.
Stacja benzynowa w Sobradinho była koszmarem autostopowicza. Godziny mijały a rezultat żaden. Ciężarówki prawie tam nie zaglądały, a reszta kręciła się w większości po metropolii. W końcu pod wieczór zabrałem się autobusem do pobliskiego miasta Planaltina, gdzie było następne posto. Jeden facet który zobaczył mnie kręcącego się z plecakiem zaczął zadawać mi pytania i po każdej odpowiedzi jego szczęka opadała coraz niżej. Zaprosił mnie na pamonhę, pyszny posiłek z kukurydzy po czym obejrzeliśmy mecz w telewizji, choć o brazylijskiej lidze nie miałem najmniejszego pojęcia. Miał na imię Eliel i prowadził firmę produkującą damskie obuwie. W pewnym momencie zapoznał mnie z kierowcą, którego tir czekał na naprawę i jeśli udałoby się to zrobić z rana to mógłbym się z nim zabrać.
Spędziłem tę noc w centrum handlowym które było częścią stacji. Nikt nie wynajmował powierzchni na ostatnim piętrze, rozbiłem się więc na swego rodzaju balkonie z którego mogłem podziwiać srebrzyste błyskawice na odległym czarnym niebie. Rano obudził mnie dźwięk deszczu. Zszedłem na dół i spotkałem kierowcę ciężarówki, który zaprosił mnie na śniadanie. Wyglądało na to że usterka nie zostanie naprawiona zbyt prędko, musiałem więc znaleźć innego lifta, co udało się dopiero koło południa.
Salwador |
Pomimo tego że posto było pełne ciężarówek, ruch był bliski zeru, zaczynał się właśnie weekend. Po południu przeszedłem na drugą stronę miasta i zacząłem łapać na poboczu obok małej stacji benzynowej. Po godzinie zatrzymał się jeden facet trzymający coś w ręku.
- Za chwilę będziesz miał autobus do Barreiras, trzymaj - powiedział pokazując mi dziesięć reais.
- Nie, dzięki, podróżuję tylko na...
- Bierz, zaraz będzie ciemno - wcisnął mi dychę i odjechał. Wciąż stałem z kartką z napisem Barreiras zdziwiony tym co się stało. Zauważyłem nadjeżdżający autobus schowany za ciężarówką gdy oba pojazdy zaczęły zwalniać. Byłem gotów wziąć autobus, gdy usłyszałem od kierowcy tira: "Hej, Barreiras? Wskakuj!" Co za sytuacja.
Spędziłem kolejną noc na kolejnym posto i z rana zabrało mnie starsze małżeństwo swych gruchotem do następnej stacji po drugiej stronie miasta. Stamtąd po kilku minutach miałem lifta z dwoma zabawnymi kolesiami którzy podrzucili mnie jakieś sześćdziesiąt kilometrów i postawili obiad i kilka piw. Następnie zatrzymała się ciężarówka z podstarzałym hipisem za kółkiem. Przy dźwiękach świetnej muzy z lat siedemdziesiątych obserwowałem zmieniający się za szybą krajobraz. Cerrado przechodziło stopniowo w caatingę, prawie półpustynię gdzie dominującą roślinnością były sterczące kaktusy.
Gdy zatrzymaliśmy się na krótką przerwę tuż po zachodzie słońca, kierowca wyciągnął coś z kieszeni i zapytał czy też chcę. Z początku byłem w szoku gdy zobaczyłem jak przygotowuje ściechy koki, ale do cholery przecież to Ameryka Południowa. Zacząłem się zastanawiać ilu poprzednich kierowców używało kokainy by nie zasnąć za kierownicą. Mogłem przecież nie zauważyć. Czy lepiej jechać z naćpanym czy przysypiającym kierowcą? Dobre pytanie.
Jechaliśmy dalej razem przez połowę nocy, z czego większość przespałem, aż do krzyżówki na której ciężarówka odbiła na północ a ja udałem się na pobliską stację gdzie doczekałem poranka. Popijając kawę myślałem o mojej podróży przez Brazylię. Uświadomiłem sobie że odkąd opuściłem Porto Velho chyba z jedną trzecią nocy spędziłem na posto BR. Gdyby autostop był łatwiejszy prawdopodobnie nie miał bym z nimi za wiele do czynienia, zwłaszcza że większość dróg do tej pory to nie były autostrady a zwykłe krajówki.
Po śniadaniu z granoli i mleka w proszku złapałem bezpośredniego stopa do Salvadoru ze starszym panem jadącym wozem terenowym. Po przekroczeniu Feira de Santana znalazłem się nagle znowu w wilgotnym klimacie równikowym, gdyż ten wąski pas wybrzeża był pod silnym wpływem oceanu. Prawie wszystkie wzgórza na przedmieściach Salvadoru oblepione były fawelami, słynnymi dzielnicami biedy, które miały w sobie jakieś piękno, ale raczej były to trudne miejsca do życia.
Denise, dziewczyna z coucha która zaprosiła mnie do siebie na kilka dni, mieszkała w małym mieszkanku w Pelourinho, najstarszej części miasta. Były tam setki malowniczych budynków, wiele z nich niedawno odnowiono i mogłem chodzić godzinami dookoła w poszukiwaniu dobrej fotki. Nie było tam niestety najbezpieczniej, jedna dziewczyna widząc jak wyciągam aparat, podeszła bliżej i szepnęła: "Uważaj na to w Salvadorze." Ulice pełne były muzyki i pokazów, głównie capoeiry, a afrykańskie wpływy było widać na każdym kroku.
W Salvadorze miałem jedną ważną rzecz do zrobienia: przedłużenie pobytu, gdyż dziewięćdziesiąt dni które dostałem na początku dobiegały właśnie końca. Podałem swój paszport oficerowi Policji Federalnej, on go zabrał bez przeglądania i zniknął na chwilę. Gdy powrócił w ręku trzymał kartkę papieru. Byłem gotowy by wypełnić formularz.
- Turyści pochodzący z tych krajów nie mogą już przedłużać pobytu w Brazylii - pokazał mi listę którą przyniósł.
- Co? Ale według polskiego MSZ...
- To nowe przepisy. Ma pan trzy dni by opuścić Brazylię.
Jakbym dostał po twarzy. Co robić? Ja pierdolę, co robić? Zimny pot oblał me czoło.
___
* Posto BR (wymawiane posto be ehi) - posto oznacza stację, a BR to marka stacji benzynowych prowadzonych przez publiczną firmę Petrobras, a także skrót dla drogi federalnej.