Hughes, kapitan Loïcka, był facetem pod pięćdziesiątkę wyglądającym nieco jak filmowa wersja Tin Tina ze słynnego komiksu, jego żona zaś to dziewczyna o kasztanowych włosach na ogół związanych w kitkę, młodsza od niego o piętnaście lat. Zdecydowali się porzucić zabiegane paryskie życie, gdzie on był fotografem i dziennikarzem, a ona filmowcem. Przygotowanie łodzi którą kupili z misją opłynięcia świata zajęło im dwa lata. Sam Loïck był stalowym dwunastometrowym slupem wyposażonym między innymi w samoster wiatrowy, więc nie było potrzeby sterowania nim ręcznie przez cały czas.
Prognoza pogody przewidywała słaby wiatr, mimo to postanowili oni rozpocząć rejs czując że spędzili w Agadirze zbyt dużo czasu. Pomimo wyprawy dookoła świata nie zostawili oni poprzedniego życia całkowicie za sobą. Hughes prowadził bloga, a Caroline kręciła dokumenty, publikowane przez Voiles et Voiliers* - największy francuski magazyn żeglarski. Zajmowało im to mnóstwo czasu, ale dawało stały dochód dzięki któremu mogli realizować swe marzenia. Teraz oboje mieli idealny materiał na kolejny odcinek - jachtostopowicza na pokładzie.
Myślałem że będzie we mnie choć odrobina strachu gdy opuszczaliśmy marinę, ale nie znalazłem ani krzty tego uczucia. Jedyna negatywna myśl związana była z chorobą morską, na którą czekałem aż mnie dopadnie po raz pierwszy w życiu. Żeglowałem wcześniej z przyjaciółmi w Irlandii na łodzi Mike'a, pełnego energii osiemdziesięciolatka z Claddagh. Nauczyłem się wtedy sporo, była to jednak zawsze tylko kilkugodzinna rundka wokół zatoki. Nie miałem więc żadnego doświadczenia z nocnymi wachtami, spaniem, gotowaniem i w ogóle życiem na łodzi, gdzie wszystko jest w ciągłym ruchu, gdzie poziom nie istnieje. Po kilku godzinach na Loïcku zaczęło mi się lekko kręcić w głowie. Czy to jest początek? - zastanawiałem się. Nie byłem pewien.
Pierwsza nocna wachta była niesamowitym przeżyciem. Stałem na pokładzie godzinami. Stałem, nie siedziałem, byłem tak zahipnotyzowany widokiem księżyca, skaczącego swym odbiciem jak oszalały po powierzchni oceanu. Wyglądało to jak tysiące elektrycznych węgorzy w chaotycznym tańcu godowym. W ciągu nocy wiatr zaczął słabnąć i o poranku obudził mnie warkot silnika. Nie łatwo było spać przy niestabilnym wietrze. Łódź kołysała się raz na jedną raz na drugą stronę, turlałem się więc na swym łóżku niczym butelka, na szczęście nie było ono zbyt szerokie.
Kabestan na łajbie |
Była na pokładzie jedna mała książeczka, która zawsze nam towarzyszyła - Kompetentna Załoga wydana przez Królewskie Towarzystwo Żeglarskie. Zawierała ona niezbędne informacje każdy początkujący członek załogi musi posiąść. Hughes mówił po angielsku bardzo dobrze, ale nie znał wszystkich terminów żeglarskich. Ja również znałem tylko najważniejsze, a chciałem być biegły w języku morza. Niektóre określenia były zaskakujące, czasem wręcz zabawne i obaj z Hughes znaleźliśmy przyjemność w ciągłym ich powtarzaniu. Podręcznik ten stał się naszą małą biblią.
Mój kapitan był bardzo rozmowną osobą, z dużym doświadczeniem żeglarskim, próbowałem więc wyciągnąć od niego jak najwięcej informacji o życiu na morzu. Caroline jednocześnie wydawała się osobą cichą, bardziej zamkniętą w sobie, miałem więc wrażenie że podążała ona za marzeniami męża. Zajęło jej kilka dni by się bardziej otworzyć i wtedy uświadomiłem sobie, że tak naprawdę to był jej pomysł by przemierzyć pod żaglami świat. Moje wrażenie było zupełnie chybione, było to być może spowodowane chorobą morską która ogarnęła większość Loïcka. Większość, gdyż zawroty głowy opuściły mnie zupełnie trzeciego dnia. Wyglądało na to że byłem stworzony do morskiego życia.
Do piątego dnia cała załoga była już na nogach. Rankiem wiatr całkowicie sobie odpuścił, zdecydowaliśmy się więc zwinąć żagle i zażyć kąpieli. Byliśmy czterdzieści mil morskich od wybrzeża, pod nami był ponad kilometr wody, a my z pluskiem do niej wskoczyliśmy. Szaleństwo. Gdy otworzyłem oczy nie mogłem uwierzyć jak błękitny potrafi być głęboki ocean. Ta właściwość morza była mi zupełnie nie znana, nagle angielskie określenie blue waters oznaczające oceaniczną głębię zaczęło mieć sens. Wieczorem był mały polski akcent - racuchy z bananem i jabłkiem. Smakołyk, który w czasach dzieciństwa przygotowywała nam babcia. Mniam.
W okolicach szóstego dnia dopadł mnie lekki kryzys. Przeglądałem atlas chmur i gdy na jednym ze zdjęć ujrzałem góry, przyszła mi ogromna ochota na przechadzkę. Na tak małej łodzi nie było jednak dokąd pójść, co najwyżej na rufę by zrobić siku. Wielka wyprawa, całe trzy metry. Było to w okolicach szóstego dnia, nie byłem pewien kiedy dokładnie. Dopóki przydarzało się coś niezwykłego, jak gołąb zostający na noc na pokładzie, czy rybacka sieć uczepiona steru takie dni było łatwiej odróżnić i zapamiętać. Jednak dni pozbawione atrakcji zlewały się w jeden wielki dzień, nocne wachty zamieniały się w jedną długą wachtę. Nic dziwnego że każdy porządny kapitan prowadzi dziennik.
Siódmego dnia, podczas mej nocnej wachty przekroczyliśmy zwrotnik raka, tę niewidzialną linię którą potrafiłem rozpoznać tylko dzięki odczytom z GPS. Poczułem w tym momencie jakiś dreszcz. Jako mały chłopiec widziałem tę linię wielokrotnie w atlasie, który służył pomocą mej matce przy rozwiązywaniu krzyżówek. I teraz tam byłem, w strefie w której słońce sięga zenitu. Słońce które płonęło nawet w ciągu nocy pod mą podkoszulką.
Następnego dnia świętowaliśmy setne urodziny babci Hughes. Na tę okazję Caroline otworzyła puszkę Pâté Hénaff - słynnej bretońskiej szynki. Był to przyjemny, ciepły wieczór, z zaledwie kilkoma cumulusami unoszącymi się nad horyzontem. Sączyliśmy rum z Martyniki i rozmawialiśmy o filozofii wpatrzeni w księżyc w pełni wpełzający powoli nad ocean. Czułem się jakbym siedział na grzbiecie giganta znoszącego pierwsze jajo. Niezapomniana chwila.
Od dziewiątego dnia mieliśmy wiatr z rufy, który co prawda nie był zbyt silny, ale przynajmniej nie zmieniał kierunku założyliśmy więc spinakera. Udało nam się w końcu upiec pachnący chleb z chrupiącą skórką, ale wciąż nie mogliśmy złapać ani jednej małej rybki. Wokół nas nie było żadnych delfinów, ocean wydawał się opuszczony. Nasza dieta składała się głównie z puszek, ziemniaków, makaronu czy ryżu oraz kapusty, z rzeczy które nie potrzebowały lodówki. Wiatrak i panel słoneczny produkowały w sam raz energii by obsłużyć GPS i inne urządzenia pomocne na wodach wschodniego Atlantyku, gdzie przebiegała główna trasa handlowa.
Myślę że był to dzień jedenasty, kiedy wieczorem burza zaczęła się rozwijać daleko na wschodzie, przy afrykańskim wybrzeżu. Hughes włączył radar by sprawdzić czy aby czasem główny system chmur nie był za blisko nas. Kolor nieba był tak ponury, wręcz przerażający gdy wyobraziłem sobie jak nic nie znaczący jesteśmy, trzy małe stworzonka na małej łupince i całe mile morza dookoła, które może zamienić się w piekło w przeciągu minuty. Błyskawice wyglądały cudownie w ciągu nocy, ale były tak daleko iż prawie w ogóle nie słychać było grzmotów. Burza trwała dwa dni, a my byliśmy tuż za jej krawędzią, zmierzając cały czas przy lekkim wietrze w stronę Mindelo.
Rano, trzynastego dnia, dosłownie sekundę po otwarciu oczu wyskoczyłem z koi i wybiegłem na pokład by go zobaczyć. Ląd! Santo Antão pierwsza z wysp archipelagu którą dostrzegłem, znajdowała się jakieś 30 stopni na ster burtę. Jej szczyty wzbijały się na wysokość prawie dwóch tysięcy metrów ponad ocean. Czyste piękno. Chwili tej towarzyszyło uczucie które znali zapewne odkrywcy sprzed wieków, mieszanka radości i zaciekawienia. Wiatr przybierał na sile z każdą milą bliżej Kanału São Vicente.
- Przejmij rumpel! - Hughes spojrzał na mnie zdejmując autopilota, którego używaliśmy głównie do blokowania głównego steru, gdy pływaliśmy na samosterze wiatrowym. - Gdy ci powiem to płyń w wiatr. Musimy opuścić grota. Między wyspami będzie lejek.
- A, sprężenie powietrza.
- Dokładnie. Zwiniemy też nieco foka.
Czułem na sterze siłę prądów. Fale stawały się coraz większe, coraz bardziej pokryte białym pierzem. Adrenalina krążyła we krwi.
Kobieta na ulicy w Mindelo |
W nasz pierwszy sobotni wieczór w centrum odbywał się darmowy koncert zorganizowany przez władze miasta. Tłum ludzi zebrał się na głównej ulicy. Stałem z boku obserwując wszystkie te zadowolone twarze dookoła, popijające lokalne piwo i kołyszące się przy afrykańskich, karaibskich i południowo-amerykańskich rytmach. Wyglądali oni tak pięknie i nie mam na myśli tylko kobiet, wszyscy oni mieli w sobie jakiś urok. Wysocy, z błyszczącymi oczami, o smukłych rysach. W pewnym momencie dwóch młodzieńców zaprosiło nas na szklaneczkę groga. Spędziliśmy z nimi resztę nocy tańcząc, podskakując i dzieląc się uśmiechami. Przyjazna atmosfera unosiła się w powietrzu.
Hughes i Caroline postanowili zostać w marinie przez tydzień zanim przeniosą się na kotwicę. Miałem więc tydzień by się nieco zorganizować, co oznaczało załatwienie wizy, znalezienie jakiegoś noclegu w tym drogim kraju i rozpoczęcie poszukiwania następnej łodzi. A moja następna łódź być może była już w drodze. Hughes i Caroline oczekiwali przybycia swego przyjaciela Alexa, który płynął sam swoim keczem z Kanarów.
- On może prowadzić swoją łódź sam, nie potrzebuje załogi, - Caroline wspomniała Alexa któregoś wieczora, - ale narzekał czasem że się nudził żeglując w pojedynkę, może będzie potrzebował towarzystwa na czas rejsu na Karaiby. A ty nie jesteś już zupełnie obcy.
Karaiby... spojrzałem na mapę zamyślony. Z niecierpliwością czekałem aż poznam Alexa.
_____
* Dokument o naszym rejsie nakręcony przez Caroline, zatytułowany "Agadir-Mindelo: Coque en stop", a także tekst napisany przez Hughes: "Baptême hauturier" opisujący to wydarzenie zostały opublikowane przez magazyn żeglarski Voiles et Voiliers na ich oficjalnym blogu Carnets de grande croisière. Film wklejam poniżej. Zarówno tekst jak i film tylko po francusku.