Tego samego dnia przeprowadziłem się do Dagmary, dziewczyny z Polski poznanej przez Couchsurfing, gdyż nie chciałem nadużywać gościnności rodziny Aziza. Dagmara pracowała i mieszkała w Agadirze i gościła u siebie sporo ludzi. Gdy przybyłem do jej mieszkania byli tam również Klaudia i Radek, młode małżeństwo z Polski, które spędziło u niej prawie cztery miesiące, robiąc wypady do pięknych zakątków Maroka. Była więc nas czwórka Polaków i bawiliśmy się świetnie.
Po kilku dniach postanowiłem wybrać się w końcu by odkryć uroki Sahary. Miałem tylko półtora tygodnia, niewiele, ale wystarczająco dużo by poznać ją po raz pierwszy. Dwa pierwsze lifty złapałem błyskawicznie i szybko dotarłem do Toroudant skąd po wielu krótkich podwiezieniach wylądowałem po południu w Taliouine. Byłem znów w suchych regionach Oued Sous, z arganowcami dominującymi w otoczeniu. Stamtąd zabrali mnie Philippe i Anesta, którzy podróżowali Volkswagenem Transporterem przerobionym na kampera ze swym dwuipółletnim synem Rubenem. Mieszkali w Bordeaux, ale Philippe pochodził z Normandii, natomiast oboje rodziców Anesty przybyło do Francji z południowych Indii, zanim ona przyszła na świat. Gdy pięliśmy się wyżej i wyżej w kierunku szczytów Antyatlasu, robiło się coraz bardziej sucho i arganowce zaczęły znikać z otoczenia. Za szybą mieliśmy krajobraz jakby z innej planety, niemalże bez wegetacji i tylko mijane wioski przypominały że jesteśmy jednak na Ziemii. Zachód słońca za górami Wysokiego Atlasu był niesamowity, ale wkrótce potem zacząłem się obawiać gdzie spędzę noc, gdyż zaczęło silnie wiać i tumany pyłu przemierzały drogę oświetloną jedynie światłami samochodu. Nocowanie w takich warunkach bez namiotu nie wyglądało zbyt bezpiecznie. Gdy zbliżaliśmy się do Ouarzazate Philippe i Anesta stwierdzili że mogę zostać na noc u nich, gdyż dach ich kampera miał wmontowany wysuwany namiot.
Zaparkowaliśmy na kempingu w Aït Benhaddou, gdzie znajdował się przepiękny ksar czyli ufortyfikowana osada, używana jako sceneria wielu filmów, chociażby Gladiatora. Po pół godziny zaczęliśmy przygotowywać kolację. Krojąc cebulę zastanawiałem się w jak niesamowitej sytuacji się znalazłem. W Europie było na ogół ciężko złapać na stopa wóz kempingowy, szczególnie z dziećmi na pokładzie, a ci ludzie nie tylko mnie zabrali, ale również zaoferowali nocleg. Mały Ruben polubił mnie od samego początku i był znakomitym nauczycielem francuskiego, pokazując mi różne rzeczy i mówiąc jak to się nazywa. Przeczytałem mu nawet na dobranoc książeczkę dla dzieci, pomimo mojej dość średniej wymowy po francusku. Był to wspaniały wieczór, z dobrym jedzeniem, butelką czerwonego wina i rozmowach o naszej przeszłości, teraźniejszości i planach na przyszłość. Głęboka więź od samego początku.
Rano poszliśmy pozwiedzać ksar, zrobiony z czerwonej gliny wymieszanej ze słomą. Zrobiliśmy tuziny zdjęć. Było to tak malownicze miejsce, że w pobliskim Ouarzazate wybudowano z tego powodu studio filmowe. Później, przy filiżance miętowej herbaty Philippe i Anesta zaoferowali mi wspólną podróż, zmierzaliśmy w końcu w tym samym kierunku. Mogłem też zostać na kolejną noc. Super. Zaczęliśmy jechać w kierunku Mhamid by zobaczyć pierwsze niewielkie ergi Sahary. Mijaliśmy suche góry z niewielkimi oazami w wąskich dolinach. Gdy dotarliśmy do doliny Oued Draa, wjechaliśmy w wielką oazę ciągnącą się kilometrami, gdzie uprawiano palmy daktylowe, a wszystkie wioski zrobione były z czerwonej gliny. Za miejscowością Zagora, gdy jechaliśmy wzdłuż płaskiej hamady uderzyła w nas burza piaskowa. Było to o zmroku, mieliśmy więc wrażenie że wjeżdżamy do piekła. Pierwszy pocałunek Sahary. Na szczęście znaleźliśmy oazę, gdzie mogliśmy się schować na noc przed wiatrem.
Następnego dnia zdecydowaliśmy się zobaczyć wydmy Tifnou, które znajdowały się w pobliżu i gdzie Ruben miał swą pierwszą przejażdżkę na wielbłądzie. Wielki uśmiech zagościł na jego twarzy. Potem zaczęliśmy jechać z powrotem w kierunku Zagory i Agdz, skąd odbiliśmy w lokalną drogę biegnącą wzdłuż doliny o księżycowym krajobrazie. Po tym jak zaparkowaliśmy na kolejną noc, księżyc w pełni zaczął wznosić się zza wzgórz. Magiczna chwila. Próbowałem sobie wyobrazić że jestem tak na prawdę na księżycu obserwując wschodzącą Ziemię. Nie było to trudne w tym miejscu.
Po śniadaniu i kilkunastu kolejnych kilometrach z tą wspaniałą rodziną, nadszedł czas pożegnania. Mały Ruben uściskał mnie mocno ze smutkiem wypełniającym jego oczy. Ja też czułem smutek i miałem nadzieję że spotkamy się jeszcze kiedyś ponownie. Wystawiłem kciuka na małym skrzyżowaniu pośród pustkowia i po godzinie złapałem na stopa kolejnego kampera z Francji, który jechał aż do Taty. Po przebyciu ostatnich wzgórz Antyatlasu wjechaliśmy na nizinę, która była początkiem prawdziwej Sahary, ciągnącej się przez tysiące kilometrów. Ku memu zdziwieniu pustynia wyglądała w tym miejscu bardziej jak sawanna ze skarłowaciałymi arganowcami po horyzont, jednak bez ani źdźbła trawy. W połowie drogi między Foum Zguid a Tata opuściliśmy główną drogę i wjechaliśmy do kanionu z oazą w środku. Było to jak saharyjska mini wersja Kolorado. Kolejne miejsce zapierające dech w piersiach na tym odludziu. W Tacie spędziłem noc w brudnym hoteliku za jedyne trzydzieści dirhamów. Miasteczko wyglądało na dość młode i miało niezwykle leniwą atmosferę.
Złapanie stopa dalej na zachód wzdłuż drogi krajowej numer dwanaście nie było łatwe następnego dnia i zajęło mi ponad pół dnia dojechanie do Akki, oddalonej zaledwie o sześćdziesiąt kilometrów. Autostop na Saharze w weekend! Brzmiało to nieco szalenie i... cholernie mi się podobało. W Akce, po kilku bezowocnych godzinach zdecydowałem się ponownie na hotel. Początkowo myślałem o obozowaniu za miastem, gdyż nie było wiatru, ale zmieniłem zdanie gdy zobaczyłem stado na wpół dzikich psów zmierzających w moim kierunku. Zdałem sobie sprawę, nie po raz pierwszy, że błędem było niezabranie namiotu.
O poranku udałem się w kierunku wylotówki, gdzie żandarmeria kontrolowała pojazdy. Gdy jeden z gliniarzy spisywał moje dane, drugi złapał mi stopa. Bomba. Miałem więc lifta do Tizgui, z krótkim postojem w małej wiosce na zapakowanie do bagażnika dwóch żywych kóz. W pobliżu Tizgui nie jeździło niemalże nic. Mijał mnie jeden samochód co trzydzieści, może czterdzieści minut i jedyne co było słychać pomiędzy to bzyczenie much i szum wiatru, czasem z dodatkiem wezwania muezina na modlitwę odbijającego się echem po pustyni.
Po wielu godzinach stania z książką w ręku złapałem w końcu stopa aż do Guelmim. Mohamed, facet który mnie zabrał, mieszkał w Tacie i pracował w firmie ubezpieczeniowej. W Fam El Hisn zatrzymaliśmy się by zabrać jego kolegę, który zaprosił nas najpierw na obiad - tażin z kurczaka i chyba najlepszy mus owocowy jaki do tej pory próbowałem. W Guelmim złapałem stopa do Sidi Ifni w minutę. Z każdym kilometrem bliżej wybrzeża, coraz więcej opuncji oblepiało mijane wzgórza. Robiło się ciemno gdy dotarłem do Sidi Ifni i dalszy autostop mógł być nie lada wyzwaniem. Chciałem jednak dotrzeć tej nocy na plażę w Legzirze, by spotkać się z Klaudią i Radkiem oraz ich znajomymi którzy przylecieli z Polski - Huczem i Myszakiem. Szedłem wzdłuż drogi w ciemności wpatrując się w Drogę Mleczną nad głową. Dwa kilometry przed Legzirą zatrzymał się biały van. Spojrzałem z niedowierzaniem na rejestrację. Polacy! Przywitałem się po polsku. Znowu niedowierzanie, tym razem po drugiej stronie. Dziwne nagromadzenie polskości.
W Legzirze odpoczywałem przez dwa kolejne dni podziwiając kamienne łuki zrobione z czerwonego konglomeratu. Klaudia i reszta przybyli dzień później, więc spędziliśmy tam razem tylko jeden dzień. Po powrocie do Agadiru udaliśmy się do kasyna, gdzie Klaudia i Radek brali udział w turniejach pokerowych. Po trzech latach grania zaczęli oni wygrywać całkiem pokaźne sumy. Po dwóch kolejnych zabawnych dniach musieliśmy się pożegnać. Radek chciał skończyć studia, wszyscy więc wracali do Polski. Było mi nieco smutno. Uczucie to niestety również towarzyszy podróżom. Poznajesz fajnych ludzi, spędzasz z nimi miło czas, a potem przychodzi dzień by ruszyć dalej, albo dla ciebie albo dla nich. Zostałem w Agadirze kilka kolejnych dni w oczekiwaniu na swoją pierwszą oceaniczną przygodę. Za każdym razem siedząc na plaży, wpatrywałem się w linię horyzontu na południowym zachodzie. Gdzieś tam znajdował się mój kolejny cel - małe wysepki Republiki Zielonego Przylądka!